Nietypowy lot Mercury-Redstone 1

0 komentarzy

Starty rakiet można podzielić na te udane, nie do końca udane i zupełne porażki. Jest jednak też osobna grupa startów nietypowych. Do takich można z pewnością zaliczyć lot Mercury-Redstone 1 na wysokość zaledwie… 10 centymetrów. Tak, to nie pomyłka.

Stało się to 63 lata temu, 21 listopada 1960 roku. Na wyrzutni numer 5 na przylądku Canaveral rozpoczął się pierwszy test połączonego zestawu kapsuły Mercury i rakiety Redstone. Miał być to suborbitalny, bezzałogowy lot, który przetestuje nową konstrukcję. Niestety, lot został przerwany bardzo szybko. Tuż po oderwaniu się rakiety od ziemi wszystkie jej silniki zgasły i Mercury-Redstone 1 opadł na platformę startową. Nie przewrócił się, nie wybuchnął, tylko stanął pionowo jak jeszcze chwilę temu przed startem.

Po tym uruchomiła się wieżyczka ratunkowa rakiety i samotnie poszybowała na wysokość 1200 metrów, by później wylądować 370 metrów od rakiety. Trzy sekundy później zaczęły też otwierać się kolejne spadochrony kapsuły Mercury: hamujące, główne i finalnie też zapasowe. To wszystko działo się, gdy w pełni zatankowany Mercury-Redstone 1 wciąż pozostawał na stanowisku startowym. Potencjalnych niebezpieczeństw było kilka. Wyciek paliwa groził rozległym pożarem, a uzbrojony system awaryjnego zniszczenia rakiety mógł zdemolować wyrzutnie. Ryzykiem było też odpalenie się silników hamujących kapsuły. Na całe szczęście, tego dnia nie było silnych wiatrów, które mogłyby pociągnąć za otwarte spadochrony i przewrócić nieprzymocowaną do niczego rakietę. Sytuacja w kontroli lotów pozostawała jednak napięta.

Dyrektor Chris Kraft nikomu nie pozwalał podejść do wyrzutni. Rozważano różne pomysły, ale zdecydowano się po prostu przeczekać niebezpieczną sytuację. Dopiero następnego dnia, gdy baterie rakiety się rozładowały, a ciekły tlen wyparował, można było się zbliżyć do stanowiska.

Śledztwo wykazało, że awaria był skutkiem złej kolejności odłączania kabli w trakcie startu. Zbyt krótki przewód, który miał być wypięty jako drugi, rozłączył się 29 milisekund przed innym. To doprowadziło do błędu, który wygasił silniki niczym na koniec udanego lotu. Reszta wydarzeń była tego konsekwencją. Wieżyczka wystrzeliła, bo myślała, że lot zakończył się sukcesem i jest już zbędna, a spadochrony otwarły się, bo po “udanym locie” kapsuła była poniżej wysokości 3 kilometrów. Pewne procedury, jak na złość, zadziałały więc dobrze.

I może misja MR-1 zakończyła się zabawnie krótkim lotem, to jednak dała nauczkę inżynierom NASA. Przy automatycznych procedurach zaczęli sprawdzać więcej warunków niż tylko czy poprzedni jej etap zakończył się powodzeniem, np. weryfikowali czas, który minął od startu misji.

Czytaj podobne posty

Dyskusja (0 komentarzy)
  • Napisz komentarz jako pierwszy!

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *